sobota, 17 maja 2014

dzień dziesiąty

Pada. Miałam wyjechać w góry, ale w obecnej sytuacji pogodowej to chyba nie ma większego sensu.
Zastanawialiście się kiedyś dlaczego w filmach, kiedy założą komuś worek na głowę ten wyrywa się i chce ją sobie zdjąć zamiast( kiedy ma wolne ręce) zrobić sobie dziurę w miejscu ust?

Zainspirowana wpisem Marionetki postanowiłam podzielić się swoją "trudną sprawą". Staję więc przed Wami jako zwykły anonim i mówię : Cześć jestem Pani X i choruję na depresję.
Wszystko zaczęło się w liceum choć mam wrażenie, że do takich rzeczy, tak jak do tycia ma się predyspozycje. Kiedy byłam młodsza odkryłam, że co jakiś czas dopada mnie uczucie dobywające się ze splotu słonecznego, które rozlewało się jak smoła po wnętrzu. Przez kilkanaście, czy kilkadziesiąt sekund czułam obrzydzenie do wszystkiego i chęć zniknięcia z tego świata. Potem wracałam do żywych. Z czasem nazwałam to zwyczajnie weltschmerz.
Gdy poszłam do liceum wszystko nagle zaczęło się walić. Dziwne, tym bardziej, że nie byłam nigdy osobą nieśmiałą i zawsze miałam i zyskiwałam masę znajomych.
Zaczęło się od tego, że zaczęłam żyć we własnej głowie. Zaczęłam mieć głupkowate towarzystwo, ale sama nigdy nie robiłam głupot. Oni mieli do mnie szacunek, bo ich nie krytykowałam choć raczej nie robiłam tego co oni. No, ale moi rodzice nie mogli tego wiedzieć, bo przestałam z nimi gadać i robiłam już tylko to, co chciałam. 
Potem zaczął się problem szkoły. Po uczennicy z czerwonym paskiem na świadectwie pozostało wspomnienie. Zaczęło się od tego, że kompletnie nie mogłam się skupić, a brak koncentracji powodował, że nic nie wchodziło mi do głowy. Miałam coraz gorsze oceny, a żeby ich nie mieć przestałam chodzić do szkoły. Zaczęły mnie nachodzić jakieś czarne myśli. Non stop pisałam w swojej głowie jakieś scenariusze. Stałam się agresywna. Moi rodzice nie wiedzieli co zrobić. Podzielili się na dwa fronty: Ojciec, który nie mógł nic zrozumieć wypiął  się na mnie i przystał przy poglądzie "zły dzieciak", a mama zaczęła szukać pomocy. 
Dowiedziałam się w międzyczasie, że mój wujek popełnił samobójstwo. Strasznie to mną wstrząsnęło. Zaczęłam myśleć o własnej śmierci. Było coraz gorzej. Leżałam w łóżku, ciągle płakałam. 
W końcu mama zabrała mnie do psychiatry. Robiono mi masę testów, były rozmowy... W efekcie diagnozy padły dwie: nerwica depresyjna i depresja. Chodziłam na psychoterapię i brałam leki. 
W końcu zaczęłam męczyć się sama sobą i coś wewnątrz powiedziało mi |"dość". Poszłam kiedyś na sesję terapeutyczną i nie było pani, która mnie prowadziła. Dostał mi się facet. Zapytał co robię całymi dniami. Odpowiedziałam, że leżę w łóżku. Na co on walnął mi w twarz truizmem: jak rano się przebudzisz od razu  je pościel.
Tak zrobiłam. Zła na siebie, że tak się zachowuję zaczęłam nad sobą pracować. Udało się.

W ciągu kolejnych lat miewałam bardzo złe nastroje. Za każdym razem bałam się , że będzie reedycja, ale długo było dobrze. Sukcesy osobiste, zawodowe, podróże... To wszystko pozwalało mi na ciągłą produkcje endorfin. Niestety w pewnym momencie poczułam, że zaczynam się rozładowywać. Dopadło mnie. W międzyczasie zachorował ktoś bardzo mi bliski, zmarł dziadek, a ja byłam w trakcie przygotowań do ślubu. Trzymałam się, bo musiałam. Moja L. przetrwała w szpitalu mój ślub i zmarła następnego dnia. 
To był punkt zapalny. Znowu wylądowałam u psychiatry, znowu leki. Dodatkowy problem jest taki, że po takich tabletkach umiera twoje życie seksualne. Potem zmarł wujek, a zaraz po nim jak już myślałam, że koniec - moja B.
Trzymają mnie leki i... świadomość samej siebie. Wiem, że jestem dorosła, muszę na siebie zarabiać i być też podporą dla innych. Nadal mam weekendy z płaczem, zdarza mi się w pracy wychodzić do toalety i dać sobie upust.
Nie wiem jaka jest recepta. Chyba pozwolić sobie pomóc. Na pewno nie obejdzie się bez farmakologii. Potem trzeba szukać w sobie jakiejś siły i trzymać się jakiegoś celu. Wkurza mnie kiedy inni mi radzą, ale lubię sama sobie dać w pysk i ustawić się do pionu.

Całuję
X

1 komentarz: